Mam 52 lata, mieszkam pod Piłą, moja onkologiczna historia zaczęła się w 2023 roku. O chorobie dowiedziałam się z badań kontrolnych badań – to one zaprowadziły mnie na biopsję, potem na mammotomię. Byłam spokojna, nie miałam stracha, bo przecież zawsze wszystko było ok. Kiedy weszłam do gabinetu na wizytę, podczas której miały być omówione wyniki – lekarka stała, nie siedziała, jak to zwykle bywa. Kazała mi jak najszybciej wybrać dobry ośrodek, bo sprawa jest poważna.
Zaniemówiłam. To spadło na mnie nagle, jak grom z jasnego nieba, nie miałam pojęcia co robić. Kiedy wyszłam z gabinetu to nie wiedziałam, jak do domu wrócić, a przecież mieszkałam kilkanaście kilometrów dalej.
Siostra mieszka w Szczecinie, zaniosła wyniki do ZCO i już za trzy dni miałam stawić się na badania, chwilę później było konsylium. Lekarze mówili, że tak wysokiego parametru określającego tempo wzrostu i agresywność nowotworu jeszcze nie widzieli. Już tydzień po konsylium była operacja. Mastektomia. A później długie leczenie systemowe, terapia celowana: cotygodniowe wlewy, zastrzyki co trzy tygodnie.
Od momentu postawienia diagnozy do momentu rozpoczęcia leczenia minęło niecałe dwa tygodnie. To, że wszystko odbyło się tak szybko, bardzo mi pomogło. Nie miałam czasu szukać, sprawdzać, zastanawiać się. Zostało tylko miejsce na działanie. Kiedy weszłam na ścieżkę leczenia, to mimo że wyniki były złe, wiedziałam, że będzie dobrze, że lekarze wiedzą, co mówią. Czułam się zaopiekowana, nikt nie zostawił mnie samej sobie. Główne leczenie skończyłam w maju, ale wciąż jestem w trybie częstych kontroli.
Cały czas była przy mnie rodzina, przyjaciele. Przed operacją siostra zawiozła mnie nad morze do Świnoujścia, żebym mogła sobie pochodzić po plaży. Po operacji dwie siostry siedziały przy moim łóżku i tylko kiwały głowami, że już wszystko ok. Do Szczecina z Piły jest kawał drogi, a przecież musiałam być w szpitalu co tydzień – zawsze był ktoś, kto mógł mnie odwieźć, przywieźć, bo nie miałam siły prowadzić auta. Moja szefowa, bardzo wymagająca i zawsze trzymająca taki służbowy dystans, zadzwoniła do mnie i powiedziała, że w pracy czekają na mnie. Jedna z sióstr była jak Cerber, pilnowała, żeby nie spotykał się ze mną nikt nawet z podejrzeniem kataru, nie dawała się przekonać, że to tylko alergia. Najważniejsze było, żeby nie wypaść z cyklu podawania leków, a każda infekcja mogła mnie z tego wykluczyć. No i moja mała wnusia, której obecność i wrażliwość na zmiany, jakie we mnie zachodziły były dla mnie bardzo ważne. Sama obecność tych wszystkich ludzi wokół mnie dawała mi siłę.
Nigdy nie byłam egoistką, ale przez ten czas leczenia mogłam i chciałam się nią stać. Skupiłam się na sobie, dużo odpoczywałam, czytałam, spacerowałam. Okazało się, że w pracy dają radę beze mnie, w domu też, tylko ogród zarósł, bo to zawsze była moja domena. Mój świat się zatrzymał, ale dookoła wszystko pędziło jak zwykle, kręciło się w swoim tempie, tyle że beze mnie. To był bardzo intensywny czas leczenia, a ja niektórych rzeczy nie pamiętam, byłam jakby w innym świecie, w innej rzeczywistości. Tylko raz zadałam sobie pytanie: dlaczego ja. I to było najgorsze, co mogłam sobie zrobić, bo na to nie ma odpowiedzi. Zauważyłam, że kobiety się wstydzą tej choroby. A to przecież nie nasza wina, że zachorowałyśmy, nic złego nie zrobiłyśmy, po prostu – padło na nas. Życie przewraca się do góry nogami i nie mamy na to żadnego wpływu. Można tak jak ja, prowadzić zdrowy styl życia, robić badania profilaktyczne, a i tak się zachoruje. O chorobie trzeba mówić, żeby nie zostawać z tym samemu, żeby było lżej. Trzeba nauczyć się z nią żyć.
Po zakończonym leczeniu zostajemy same, z naszymi myślami i strachem, co dalej. Ludzie patrzą przez pryzmat tego, jak wyglądamy, myślą, że jest dobrze, bo jesteśmy uśmiechnięte pomalowane, ale to nie zmienia faktu, że niepokój i samotność w przeżywaniu tego lęku pozostaje.
Po tym doświadczeniu, jakim jest bezpośrednie i realne zagrożenie utraty życia, które przychodzi tak nagle i niespodziewanie, nie jest się już tą samą osobą, co wcześniej. Nikt, kto tego nie doświadczył, chyba nie jest w stanie tego zrozumieć. Myślę, że stałam się jeszcze bardziej wrażliwa, na przyrodę, na ludzi, tyle rzeczy mnie zachwyca. Teraz skupiam się na tym, co najważniejsze – żeby spełniać marzenia, zadbać o szczęście swoje i innych, już nie przejmuję się drobiazgami, jakieś drobne zawirowania, problemiki, nie są w stanie mnie spalić, jak to kiedyś bywało.
I jeszcze jedno – do końca życia będę wdzięczna zespołowi lekarskiemu w ZCO. Macie tak empatyczny personel, chciałabym, żeby wszędzie byli tacy lekarze. Dziękuję.













