Kasia: W tym samym roku, kiedy mama zakończyła leczenie i tata zachorował na raka płuc, wykryto także u mnie raka piersi, i to w dodatku jego rzadką odmianę. W moim przypadku decydujące było to, że zmiany nowotworowe udało się wykryć wcześnie. Żyję. Przeszłam tą samą drogę leczenia co mama. Z tą różnicą, że straciłam całą pierś. Jestem już po rekonstrukcji. Mimo diagnozy i leczenia nigdy nie pomyślałam, że mogę umrzeć. Na operację do szpitala przyjechałam sama, samochód zaparkowałam pod budynkiem i czekałam tylko na to, aż poczuję się lepiej i będę mogła do niego wsiąść i wrócić do domu. Takie zadanie miałam do wykonania. Przeszłam mastektomię, chemioterapia zadziałała w 100 procentach, teraz jeszcze jestem na hormonoterapii.
Magdalena: Gdy zachorowałam, to Kasia zrobiła coś fantastycznego. Zaprosiła do mnie swoją koleżankę, która była po obustronnej mastektomii, miała przerzuty i wyszła z tego. Kasia kazała jej usiąść ze mną i opowiadać. Usłyszałam od niej dużo dobrych rzeczy, że trzeba zaufać lekarzom, nie bać się chemioterapii, że jedzie się nie po lek, który ma skutki uboczne, ale po złoto, które ma uratować życie, po zdrowie. Rozmowa z nią tak na mnie wpłynęła, że w momencie podłączenia pierwszej kroplówki, uśmiechałam się . Wiedziałam, że dostaję lek, który mnie uratuje! Czułam się więc dobrze. Moja pani doktor, każdorazowo analizując wyniki krwi utwierdzała mnie w tym pozytywnym nastawieniu.
Po moich doświadczeniach rodzina przyjęła diagnozę Kasi i męża łagodniej. Wiedzieliśmy wszyscy, że innej drogi nie ma. Trzeba zaufać lekarzom i leczyć się. To prawda, że mój mąż po półtora roku zmarł, ale jego guz był nieoperacyjny, bardzo dużo palił, nie dał sobie wytłumaczyć, czym to grozi. Może gdyby bardziej słuchał, kontrolował się regularnie, szybciej poszedł do lekarza…
Magdalena: O nowotworze dowiedziałam się dzięki badaniom kontrolnym, na które co roku chodzimy razem z córką. Było to w połowie września 2021 roku. Leczenie wdrożono prawie natychmiast, bo już po kilku dniach, w październiku zaczęłam chemioterapię, potem była operacja, radioterapia i terapia zabezpieczająca przed przerzutami. Leczenie zakończyłam w styczniu 2023 roku. Wróciłam do pracy – jestem nauczycielką j. niemieckiego w liceum. Obecnie biorę jeszcze antyhormon, wspomagający efekty leczenia. W tym czasie okazało się także, że na raka płuc zachorował mój mąż. Niestety, dowiedzieliśmy się za późno i jego leczenie nie zakończyło się sukcesem.
Kasia: W terapii pomogła mi moja pani doktor prowadząca, bardzo pozytywnie nastawiła mnie do leczenia, wszystko wyjaśniała, mogłam też do niej zadzwonić, kiedy się źle czułam, aż byłam w szoku, że tak można leczyć. Takie normalne, ludzkie i konkretne podejście. Fakt, były w terapii trudne momenty. Wypadły mi włosy, miałam problemy z paznokciami, polineuropatię, po lekach sporo przytyłam, usunięta pierś. Ale z drugiej strony – nie przestawałam pracować, miałam siłę do pracy z klientkami. Żyłam normalnie. To było dla mnie bardzo ważne.
Magdalena: Bo trzeba żyć, mieć ciągle coś zaplanowane, coś, co pochłania, skupia uwagę, nie pozwala ponieść się myślom w złym kierunku. Jestem nauczycielką języka niemieckiego, bardzo chciałam wrócić do pracy, nie siedzieć w domu. Lubię swoją pracę, ona daje mi pozytywną moc. Jak tylko zachorowałam to powiedziałam w szkole moim uczniom, że postaram się do nich wrócić, nie owijałam w bawełnę. Rak to nie wyrok, to choroba przewlekła, można i trzeba się leczyć, to jedyna droga. Moje leczenie przypadło na czas tuż po pandemii, więc ten kontakt z ludźmi był ograniczony, ale mimo to miałam ogromne wsparcie od uczniów, ich rodziców, koleżanek i kolegów nauczycieli. W Dniu Nauczyciela przychodzili pod dom z kwiatami, koszem owoców, dostawałam także kartki z bardzo osobistymi życzeniami. Rodzina i wsparcie najbliższych jest również bardzo ważne, bo to oni byli ze mną na co dzień.
Kasia: Tak, to było bardzo ważne, że my z mamą mamy siebie. Oczywiście to nie jest tak, że się nie kłócimy. Ale już chwilę po kłótni dzwonimy do siebie i rozmawiamy tak, jakby się nic nie stało. Nie zatrzymujemy się na drobiazgach, one nie są istotne. Teraz, już po zakończeniu tego reżimu leczenia, bardziej się boję, że to może wrócić. Wcześniej byłyśmy objęte opieką, specjaliści czuwali, wszystko, każdy ruch w terapii opisany i zaplanowany na wiele miesięcy do przodu. Ale trzymam się tego, że będzie dobrze. Zresztą nie mam czasu na raka. Jesteśmy z mężem w trakcie starań o zostanie rodziną zastępczą dla dwójki polsko-wietnamskich dzieci, których tata zmarł na raka wątroby dosłownie kilka dni po tym, jak zakończyłam terapię. Od lat wspieraliśmy, pomagaliśmy samotnemu ojcu w opiece nad dziećmi, bo nie tylko samotnie je wychowywał, ale jednocześnie prowadził bar i jako Wietnamczyk nie najlepiej mówiący po polsku borykał się z wieloma problemami. Przez te lata zżyliśmy się z tą rodziną, pokochaliśmy dzieci i one nas. Ich ojciec wiedział, że może na nas liczyć. Teraz spełniamy się jako rodzice dwójki nastolatków.
Magdalena: Chciałabym dodać jeszcze jedną ważną rzecz. Często media podają niesprawdzone informacje o cudownych terapiach, fantastycznych lekach czy suplementach. Pacjenci bojąc się chemii rezygnują z leczenia i poddają się tym “cudownym” zabiegom. Kończy się to zwykle tragicznie. Chcę zaapelować: nie słuchajcie influencerów, słuchajcie lekarzy. Oni naprawdę wiedzą co robią, są specjalistami, trzeba im wierzyć i oddać się w ich ręce.













